wtorek, 12 sierpnia 2014

O tym jak moja konsekwencja przyniosła więcej szkody niż pożytku

Dzień jak każdy inny, prawie... leje, my z Zu samiuteńkie w domu, mały gad nie zjadł wcale śniadania, w perspektywie mój jutrzejszy egzamin (stres jak cholera) i jeszcze trzeba wyjść do bankomatu po kasę. Nic to, przewietrzymy się, zdystansujemy, będzie dobrze. Wyszykowane pakujemy się do wózka, folia od deszczu również, możemy jechać... a guzik możemy. Gdzie są nasze klucze???? Spokojnie, przecież wczoraj jakoś do domu dotarłam, drzwi otworzyłam, gdzieś są, tylko ich aktualnie nie możemy zlokalizować.
Przeszukujemy dom systemowo, najpierw miejsca oczywiste. Dla Zu oczywiste jest, że maminych kluczy należy szukać głęboko w szafie pod ubraniami. Ale w sumie czemu nie skoro z czasem matka zaczyna szukać kluczy w koszu na śmieci i w lodówce. Ciągła paplanina Zu mi nie pomaga.
-Mamusiu, cio jobiś?, Ciemu nie maś kuci?Gubiłaś? Ciemu tak siedziś? (Ja: Muszę pomyśleć.) Ciemu już tałaś? Dzie idzieś? Idziemy juś komatu?Dzie dzioniś? Tatusia? Tatuś nie ma kuci? Dzie tejaś dzioniś?Mowiłaś babą? Baba ziajaś tu pijdzie? Ciemu paciś kosiu?Maaamooo chcie pjecielki!!!!
Nie wytrzymałam: "Nie dostaniesz żadnych precelków!!!! Za takie śniadanie jak dziś było zjedzone nie dostaniesz nawet jednego!!! Sama wszystkie zjem!!!" A spryciula na to: "Mamo, ciebie od pjeciejkow boli buch"...wrrr
Olewam i szukam dalej "kjuci". W końcu się poddaję i czekam aż babcia nam jednak przyniesie i klucze i kasę. Zaopatrzona w fundusze nie muszę już nigdzie wychodzić, postanawiam więc w ramach rozrywki rozpocząć ostatni etap poszukiwań, czyli miejsca na tyle niezwykłe, że takie szukanie to już tylko w ramach zabicia czasu. SĄ, naprawdę SĄ. Po dwóch godzinach poszukiwań znalazłam.... w torebce z precelkami, o ironio... Wiem nawet skąd się tam wzięły. Cały dzień nosiłam te otwarte precelki w torbie, klucze wrzuciłam do torby i voila...
Gdybym nie była taką zołzą, gdybym czasem zrezygnowała z żelaznych zasad to dałabym dzieciakowi tego cholernego precelka i już godzinę temu przestałabym latać po domu jak wariatka, z ciągnącym się za mną paplającym ogonem.

sobota, 17 maja 2014

Pozytywnie o zabijaniu

Kozetka u lekarza. Kobieta leży, uśmiecha się. Ktoś kogo nie widać do końca trzyma kobietę za rękę. Można by pomyśleć, że dwoje młodych ludzi przyszło po raz pierwszy na usg żeby zobaczyć swoje maleńkie dziecko, usłyszeć bicie jego serduszka.
Nic z tych rzeczy.
Kobieta, owszem, w ciąży jest ale chwilowo. Właśnie jesteśmy świadkami jej aborcji. Film, o którym mowa krąży po sieci i wzbudza skrajne emocje. Kilka osób popełniło nawet artykuły w sieci odnoszące się do tego filmu. Po lekturze jednego z nich postanowiłam i ja zobaczyć tą "heroiczną" młodą kobietę, która z aborcji uczyniła "pozytywne doświadczenie".
Oglądam i oczom swoim nie wierzę. Młoda i wyglądająca na średnio odpowiedzialną dziewczyna opowiada jak to dowiaduje się, że jest w ciąży, że nie planowała i nie jest gotowa. W następnej odsłonie z uśmiechem na ustach opowiada, że za chwilę podda się aborcji i z tym samym uśmiechem próbuje mnie przekonać, że nie była to łatwa decyzja. No ale wspierało ją tyle osób, że teraz może już spokojnie i z uśmiechem poddać się zabiegowi. No i ten obrazek z kozetki a potem jej wypowiedź, że jest już po i jest spokojna.
Te kilka minut filmu, na którym nic szczególnego się nie dzieje oprócz wynurzeń owej kobiety i jej uśmiechu na kozetce tak mną wstrząsnęło, że nie mogłam się pozbierać prze cały wieczór. Dodatkowo przeczytałam artykuł, w którym jakaś inna pani próbuje mnie przekonać, że o aborcji warto rozmawiać i promować tego typu filmy bo z nazywania takich dziewczyn morderczyniami nic dobrego i tak nie wychodzi.
Każdy może mieć swoje przekonania, może aborcję popierać całkowicie i bezwarunkowo lub tylko w przypadkach zagrożenia życia, gwałtu czy ciężkiej choroby. Mój umysł jednak nie ogarnia jak można z uśmiechem poddawać się zabiegowi wynikiem którego jest pozbawienie drugiego człowieka życia. I w imię czego? Jednego stwierdzenia: "I'm not ready". Ale dziecka, które stanowiska w tej sprawie zająć nie potrafi nikt przecież pytał nie będzie czy jest gotowe do tego by umrzeć zanim się urodzi.
Przeraził mnie też ogrom pozytywnych komentarzy pod tym artykułem i liczba osób, które zgodziły się ze zwolennikami aborcji.
Nie dziwię się, że młoda dziewczyna nie jest gotowa, nie chce dziecka, nie wie co ma zrobić, poddaje się aborcji bo lepszego wyjścia nie widzi, nikt jej nie wspiera. Dziwię się, że próbuje się nam wmówić, że to nic złego, że jak nie jesteś kobieto gotowa to idź się wyskrob z uśmiechem na twarzy i zaplanuj weekend z przyjaciółmi wolna od problemu. Dziwię się też jak matka, która każdego dnia patrzy na swoje dzieci, które pewnie całym sercem kocha , jest w stanie napisać artykuł w takim tonie i promować film, który w ogóle z sieci zniknąć powinien moim zdaniem.
Początkowo miałam zamiar pokazać w tym poście dokładnie o czym mowa i wstawić linki do filmu i artykułu ale w pewnym sensie byłaby to dalsza promocja a to ostatnie co chciałabym zrobić.

środa, 14 maja 2014

Czas na replay

Jak już wspominałam Matka Polka ze mnie żadna, choć ciąża i dziecko to było moje największe marzenie. Nie umiem się bez reszty poświęcić, lubię trochę poleniuchować.
Zu śpi więc leniuchuję. Przyszłam z pracy, jem obiad i pykam pilotem w stronę ekranu.
Trafiam na taki program o rodzinach. I taki obrazek widzę. Kuchnia, mama z rocznym brzdącem. Tata się kręci. Rodzina jak rodzina myślę. Za chwilę do kuchni wbiega dwoje starszych dzieci, na oko 4,5 letnich. Nooo, myślę ale mama ma urwanie głowy z nimi pewnie. Za chwilę dołącza gromadka 5 czy 6 dzieciaków. Na koniec naliczyłam 11. Nie dowierzam, że ta mama jeszcze jakoś funkcjonuje. A potem widzę tą gromadę przy wspólnym stole, śmiech, mama opowiada, że już się nie może doczekać ile będzie miała wnuków. A ja oglądam i mięknę. Ciężko mają ale jak wspaniale przy okazji. Ta kobieta, która poświęciła się w całości rodzinie 11 razy słyszała po raz pierwszy słowo "mama", 11 razy cieszyła się z pierwszych kroków. Pod koniec zaczęłam jej zazdrościć i wyobraziłam sobie, że co jak co ale samotność na starość jej nie grozi. Program się kończy, Zuzia nadal śpi więc pykam pilotem dalej.
Kolejny program. Kobieta w ciąży, w szpitalu, niewątpliwie trafiłam na kolejny program o porodach, dzieciach itp. Chwilę patrzę. Jakaś cesarka. Kiedy już na ekranie pojawia się dziecko, całkiem nowiutki człowieczek, oczy mi się dziwnie pocą a w brzuchu telepie się jakiś motyl.
I w rezultacie jestem gotowa zrezygnować z tych ledwo co odzyskanych chwil dla siebie odkąd Zuzia stała się bardzo wyrozumiałą dwulatką z "własnym życiem". Jestem w stanie poświęcić nawet mój kawałek podłogi w sypialni żeby wstawić tam kolejne dziecięce łóżeczko. Teraz, zaraz, najlepiej już jutro.

niedziela, 11 maja 2014

Matka idealna

Od jakiegoś czasu dojrzewam do tego, że jednak nią jestem. Z racji wykonywanego zawodu znam wiele dzieci, wielu rodziców, widzę wiele stylów wychowania. Jedne mnie inspirują, do innych stoję w wyraźnej opozycji. Obserwuję konsekwencje poczynań rodziców, patrzę jak odbija się to na dzieciach. I doszłam do wniosku, że bez względu na to czy mnie dany styl rodzicielstwa odpowiada czy nie to dla tych dzieci to SĄ idealni rodzice, bo jedyni, bo innych nie mieli nigdy, bo opiekują się nimi, zaspokajają potrzeby.
Odkąd Zu przyszła na świat zawsze się o coś obwiniam, za coś się nie lubię, coś bym chciała zmienić i ubolewam nad tym, że moje dziecko na tym czy owym cierpi. Zaczęłam się jednak zastanawiać nad tą samokrytyką, którą zaciekle uprawiam.
Mam piękne, zdrowe dziecko, które jest dla mnie całym światem. Każdego dnia wstaje i wie, że ma bezpieczny dom, pełny talerz, czyste ubrania, że zawsze rano przywita ją uśmiech i ramiona mamy, taty czy babci. Każdego dnia jest przytulana i całowana, zapewniana o naszej miłości. Każdego dnia dba się o jej potrzeby, czegoś się ją uczy, bawi się z nią. Nie jestem Matką Polką, nie przepadam za zabawami dziecinnymi, choć wygłupiać się  i czytać książki mogę z Zu całymi dniami. Nie jestem kreatywna, nie umiem na biega wykombinować fantastycznej zabawy, wolę ułożyć z dzieckiem puzzle czy pozwolić na samodzielną zabawę. Uwielbiam za to kupować zabawki, w sklepach z zabawkami czuję się jak mała dziewczynka, oczy śmieją mi się do wszystkiego. Dobrze, że posiadam męża, który studzi te moje zapędy. Do tej pory wydawało mi się, że to mało, że dziecko powinno przesłonić mi cały świat i zająć na 24h na dobę, że nie powinnam chcieć spokoju i chwili dla siebie.

A potem spojrzałam na moje macierzyństwo z boku i porównałam z tym co mnie otacza.

Przykład pierwszy

Mama trójki dzieci, sami chłopcy. Czyści, zadbani, mama zabiera najmłodszego na spacer gdy starsi są w szkole. Mają rowery, jeżdżą, bawią się. Mama gotuje, pierze, sprząta, nie pracuje.
Każdego dnia jednak płaczą, każdego dnia słychać z mieszkania ich krzyki i przekleństwa, które matka rzuca pod ich adresem. Najczęściej płacze najmłodszy, gdy płacze, matka coraz głośniej na niego krzyczy. Nie wiem czy bije, ale wydaje mi się, że skoro nie umie panować nad gniewem to zdarza się jej też uderzyć. Może są niegrzeczni, może to matka nie potrafi tłumić swych frustracji i się wyładowuje. Swoją drogą wygląda na wiecznie niezadowoloną, chmurna twarz, zaciśnięte usta. Mnie to boli. Boli mnie czego ci chłopcy doświadczają i jak to ich ukształtuje. I chociaż nie ulega wątpliwości, że matka postępuje źle to pewnie Ci chłopcy ją kochają, innej nie znają, nie wiedzą, ze może być inaczej. Dla nich to jest matka idealna, najlepsza, bo ich własna.

Przykład drugi.

Wielodzietna rodzina, biedna, patologiczna. Starsze dzieci już prawie dorosłe i jedno młodsze, zależne od rodziców. Wychowuje się właściwie samo, rzadko czyste, ale raczej najedzone. O to jedno się dba, o jedzenie. Raz czy dwa już chyba zabierane od rodziców, zawsze wracało i wszystko zaczynało się od początku. Nikt tego dziecka niczego nie uczy, nie zaspokaja potrzeby bliskości, miłości. Stwarza się pozory na zewnątrz. I to dziecko się boi. Ale nie tego, że mama nie zrobi mu prania i będzie brudne, nie tego, ze mama nie będzie w stanie się nim zająć z wiadomych powodów, nie tego, że nikt się nim nie interesuje. To dziecko się boi, że od tej matki znów go zabiorą. Bo to jego mama, jedyna. Nie zna innej. Pewnie widzi, ze inne dzieci mają inaczej, lepiej. Może zazdrości. Ale matkę kocha.

I ja patrząc na moje dziecko, na te oczy, które się do mnie śmieją, na tą niewinną radość życia, kąpiąc ja każdego dni, przygotowując jedzenie staram się patrzeć na to wszystko z jej perspektywy. Może nie wszystko robię jak należy, może powinnam się z nią częściej bawić, może za dużo czasem ogląda bajek, może niepotrzebnie się czasem zdenerwuję na nią, krzyknę czasem, ale dla niej jestem matką idealną, bo łączy nas cudna więź, bo się kochamy i często o tym zapewniamy.
To jest dla mnie punkt wyjścia, żeby się starać, żeby być jeszcze lepszą matką. Nie będę idealna dla świata, ale najważniejsze że dla własnego dziecka już jestem.

poniedziałek, 5 maja 2014

Jest na ziemi jedno moje małe miejsce...

W czasach gdy zachwycały mnie tego typu piosenki moje miejsce na ziemi wcale nie miało być małe, miało być ogromne, miało tętnić życiem, miało mnie wciągnąć w wir różnych przeżyć, nowych doznań, samodzielności, ot miało być po prostu wielkim miastem, w którym każdy jest anonimowy, w którym ludzie ciągle gdzieś gnają nie mając czasu na refleksje, w którym samotność wydaje się być bardziej oswojona i naturalna. Takie tam marzenia dwudziestolatki.

Nie przewidziałam tylko, że w spadku po moich kochanych rodzicach dostanę poczucie odpowiedzialności i empatię, które nie pozwolą mi zostawić chorego a właściwie umierającego ojca i sprawią, że z jakimś tam małym bólem w sercu porzucę marzenia o wielkomiejskim życiu na rzecz mieszkania z rodzicami w małym miasteczku i pracy na wsi.

Te piękne uczucia, które mną kierowały nie były w stanie jednak zapobiec frustracji i jakiejś niewielkiej depresji, które dopadły mnie z powodu szarej codzienności. Byłam samotna, przyjaciele robili kariery, uczyli się jeszcze, wyjeżdżali. Też się uczyłam. Zaocznie. I pracowałam. Ale tak szczerze nienawidziłam swojej pracy, że wieczorami płakałam w poduszkę.

Gdy zmarł mój ojciec, te same uczucia co wcześniej nie pozwoliły mi zostawić samotnej matki. Trwałam więc dalej w tej rzeczywistości smutnej bez nadziei na jakąkolwiek poprawę. Pewnie skończyłoby się to głęboką depresją ale przez czysty przypadek poznałam mojego obecnego męża. To ta znajomość odczarowała to małe miasteczko, odczarowała nawet moją pracę.

Wtedy słowa "jest na ziemi jedno moje małe miejsce, gdzie poza biciem serca nie liczy się nic więcej" nabrały dla mnie nowego znaczenia.

Teraz, po prawie ośmiu latach od tamtych wydarzeń mój punkt widzenia zmienił się całkowicie. Znów słowa piosenki zmieniły swój sens. Moje małe miejsce to moje miasto, rodzinne miasto. Nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej. Niejako zostałam zmuszona do polubienia tego miejsca i gdzieś w między czasie się w nim zakochałam. Wychodzę na balkon, widzę plac zabaw, ulicę, inne bloki. Widok jak każdy inny, nawet nie jakoś strasznie zielony chociaż kilka sporych drzew szumi wiosennie. Wystarczy jednak że podniosę wzrok nieco wyżej i widzę góry świętokrzyskie w oddali. Nigdy ich nie widziałam. Nie istniały dla mnie takie widoki. Może się starzeję. Wzrok przeniesiony w prawo i widzę las, jest na wyciągnięcie ręki, krótki spacerek i miasto zostawiam za sobą.

Dla mamy z wózkiem moje miasto stwarza wiele możliwości. Bardzo łatwo jest znaleźć ustronne miejsce na takie spacery, z dala od ulic. Wcześniej tego nie dostrzegałam, bo i po co dwudziestoletniej dziewczynie ustronne miejsca na spacery z wózkiem. Teraz doceniam to wszystko i czasem odwiedzając moją przyjaciółkę w Warszawie nie mogę sobie wyobrazić wychowywania mojej Zu w takim miejscu. Tu wszystko nabrało dla mnie kolorów, pokochałam nawet moją pracę. Powiecie, że się po prostu przystosowałam bo nie miałam wyjścia. Początkowo pewnie tak, ale odkąd my dzieli się przez 3 to uważam, że to gdzie przyszło mi żyć jest darem losu a nie przekleństwem.

Moje miejsce na ziemi to też ludzie. Gdyby nie moja rodzina, mój mąż, moja Zu,  znajomi z pracy, życie w każdym miejscu byłoby szare i smutne.

niedziela, 4 maja 2014

(Nie)grzeczne dziecko

Po ostatnich wybrykach mojej królewny skłaniałam się ku twierdzeniu, że moje dziecko jest niegrzeczne i kombinowałam ile w tym mojej winy. Wcześniej twierdziłam, że obrana przeze mnie ścieżka jest właściwa, że moje metody działają, że moje dziecko jest podporządkowane. A tu taka niespodzianka. Zuzia umie tupnąć nóżką, umie zrobić przedstawienie z turlaniem się po podłodze, umie udawać, że nie słyszy moich słów, umie mówić "nie" milion razy i coraz bardziej płaczliwym głosem "chcie...", umie się uprzeć, że czegoś absolutnie nie zrobi wtedy kiedy ją o to poproszę tak dla zasady.
Żeby nie było. Pod ręką mam przykład dziecka, którego zachowanie jest nieco gorsze. I uważałam to już za szczyt i kompletną nieudolność rodziców. O jak ja mało jeszcze w życiu widziałam.
Wczorajszy dzień był dla mnie zarówno przebudzeniem jak i szkołą przetrwania. Odwiedziny rówieśnika Zu zweryfikowały moje poglądy na temat tego co to znaczy grzeczne i niegrzeczne dziecko.
Początek wizyty. Wrzask przed drzwiami. On nie chce wcale się gościć, a już na pewno nie u nas. Wolałby biegi na przełaj po blokowym korytarzu.
Uspokaja się gdy Zu przynosi mu grającą ciuchcię. Z dwojga złego wolałabym żeby przez całą wizytę płakał. Chwilowy spokój przy ciuchci był tylko grą pozorów.
Przez kilka godzin miałam wrażenie, że zamiast dwulatka odwiedził nas ok. 10 miesięczny szkrab.
Wyjął z półek wszystkie możliwe zabawki, celem sprawdzenia jaki dźwięk wydadzą jak się nimi z całej siły rzuci o ziemię. O ile kilka plastikowych gadżetów, które Zu ma na co dzień w głębokim poważaniu nie zrobiło na nas wrażenia, o tyle latające w powietrzu i na koniec zdeptane przez prawie 17 kg żywej wagi 4 pudełka naszych ukochanych puzzli przyprawiły mnie o kołatanie serca. Zu chyba też to ruszyło bo w pewnym momencie nakazała surowym tonem "Siedź łobuzie".
Łobuz miał gdzieś takie rozkazy, kłócić się też nie kłócił z tego prostego względu, że nie mówi, nawet prostych kilku słów (na matce wrażenia to nie robi, ja bym po nocach nie spała i przynajmniej skonsultowała gdzieś czy wszystko ok).
Mama łobuza najwyraźniej szczęśliwa, że dziecko robi rozpierduchę w obcym domu a nie sowim własnym miała ochotę chyba zamieszkać u nas bo po kilku godzinach nie wybierała się do domu. I tu z pomocą przyszła moja Zu, która zmęczona była popychaniem, odbieraniem swoich zabawek w trosce przed ich unicestwieniem, a także głodna (nie przewidzieliśmy takie posiadówy długiej) zrobiła popisowy koncert z byle powodu i jak nigdy nie dała się uspokoić niczym. Towarzystwo w popłochu się zmyło a Zu zjadła i usnęła jak zabita.
Nigdy już nie powiem, że mam niegrzeczne dziecko, nawet to drugie znajome dziecko wydaje mi się aniołem. Nawet nie przychodzi mi do głowy przyczyna takiego zachowania u tego chłopca. No może oprócz kilkakrotnych zapewnień matki, ze jeszcze chwila i mu przyrżnie w tyłek, plus kilka lekkich ale jednak klapsów.
A potem wszystko wróciło u nas do normy. Czysty dom, bez potykania się o zabawki. Wiem, że wiele dzieci rozrzuca zabawki po domu taka już dziecięca natura ale po pierwsze takiego żywiołu nie przewidziałam a po drugie nasza Zu jakoś naturalnie przyjęła do wiadomości że bawimy się jednym a nie 10 na raz.
Po takich spotkaniach skłaniam się do tego aby moje dziecko było jednak jedynaczką.

piątek, 2 maja 2014

Takie dni jak ten...

W takie dni jak ten mam ochotę spełnić marzenie mojego życia i wyjechać do Peru, nie na wakacje, na zawsze. Zmajstrowałabym sobie chatkę w dżungli i żyła w zgodzie z naturą i tymi wszystkimi gadami. Wolę to niż mojego gada domowego w dzisiejszej odsłonie.
Śniadanie nr 1 wzgardzone zupełnie.
Śniadanie nr 2 podobnie.
Od 7 rano do 9.30 łzy płynęły już ze 4 razy mniej lub bardziej spektakularnie.
Od godziny udaje że nie słyszy co do niej mówię.

Czuję się bezradna w takie dni.
Zakazałam już wszystkiego co tylko mogłam na 24h, dałam już wszelkie możliwe kary.
Błąd.
Snuje mi się teraz po domu takie znudzone stworzenie i wymyśla.
Pakuje się na mój rowerek treningowy.
Zbiera z podłogi okruszki (tak zapamiętale że był to kolejny powód do płaczu gdy nie wymierzyła i rąbnęła czołem o podłogę).
Odpuszczam lekko (wiem że nie powinnam) i daję do ułożenia puzzle. Wywala wszystkie i stwierdza "Nie chcie juś"
Gotuje się we mnie.

"niegrzeczna jesteś, co się stało że jesteś takim łobuzem?"
"Nie, ciójećka jestem"

I ZuMa mięknie. Zwłaszcza że ta "ciójećka" była po raz pierwszy.

środa, 30 kwietnia 2014

Nikt mi nie powie czy dobrze robię

Każdy przyszły rodzic nosi w sobie wizję. No może nie każdy, myślę, że tatusiowie wolą spontaniczne rodzicielstwo. Matki natomiast, przez 9 miesięcy ciąży pielęgnują w sobie różne myśli, postanowienia, obietnice związane z macierzyństwem i wychowywaniem dziecka. Często te myśli oscylują pomiędzy: "W życiu nie będę.... tak jak moja mama" i  "Z moim dzieckiem będę.... tak jak moja mama ze mną".

Dwa lata temu też miałam nakreśloną jakąś wizję macierzyństwa. W początkach ciąży planowałam jak postępować będę z noworodkiem i niemowlakiem. Skupiłam się na technikach karmienia, przewijania, noszenia itp. i wydawało mi się, że ten ogrom wiedzy mnie przerasta. Wyobrażałam sobie pierwszy dzień z takim stworzonkiem malutkim i siebie nad nim próbującą sobie przypomnieć, którą ręką gdzie mam złapać i jaki ruch wykonać. No i czy będę pamiętać o wszystkim co z pielęgnacją jest związane. To były problemy najwyższej wagi. Gdy po porodzie okazało się, że to wszystko robi się właściwie samo nadszedł moment poważniejszej refleksji.

Oto jest, jakby nie było, człowiek. Miniaturowy, ale zawsze człowiek. Człowiek będzie rósł, mądrzał, uczył się, czerpał wzorce... rany, czerpał wzorce. Z kogo jak nie z nas, rodziców? Kto mu będzie wpajał zasady jak nie my rodzice? I wtedy właśnie mnie olśniło jak wielka odpowiedzialność na nas spoczywa, odpowiedzialność za wychowanie człowieka. Patrząc na takie maleństwo nie myśli się o tym, że będzie to kiedyś uczeń, student, pracownik, rodzic, obywatel. To wydaje się takie odległe, nierzeczywiste.

Gdy mnie już olśniło zaczęłam planować tą moją wielką misję. Początkowo bardzo szczegółowo i rygorystycznie. I byłam sfrustrowana gdy inni nie wpasowywali się w mój plan.

Konsekwencja, konsekwencja i jeszcze raz konsekwencja. To było moje motto i nie uznawałam żadnych odstępstw. Ja byłam konsekwentna i inni też mieli być. Ale nie byli. Tu nastąpiło zderzenie z rzeczywistością. Dowiedziałam się, że babcie nie są konsekwentne, nawet jeśli wcześniej były konsekwentnymi mamami. Już widziałam moje dziecko jako rozwydrzonego bachora mającego za nic wszelkie zasady i to z winy babci właśnie. Tata też grzeszył nie raz przeciw konsekwencji. Okazuje się, że nie stała się żadna tragedia. Zasady są i są przestrzegane ale nie ma głupiego upierania się na pewne rzeczy wbrew sobie. Teraz mamy jedną najważniejszą zasadę. Zu ma być szczęśliwym człowiekiem. Ma wstawać rano z uśmiechem i iść z tym uśmiechem spać. Ma mieć w nas wsparcie, uczyć się każdego dnia miłości i empatii, ma się czuć bezpiecznie. Wszystko inne jest też ważne ale nie jestem w stanie wszystkiego zaplanować, teraz już to wiem.

Czy dobrze robię pewne rzeczy? Nikt mi tego nie podpowie, nikt nie nauczy. Moja mama sama przyznaje, że ja byłam innym dzieckiem i że z Zu kompletnie inaczej się postępuje. To dla niej też było swego rodzaju przebudzenie bo mając jedną, jedyną córkę nie zdawała sobie sprawy jak różne mogą być dzieci. I żadnej mamie nikt takiego szkolenia nie zrobi, pozostaje mieć nadzieję, ze będąc uczciwym, kochającym rodzicem wychowa się również uczciwego i kochającego człowieka.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Wszystkie odcienie miłości

ZuMa jest mamą, to już wiecie z notki "O mnie".
ZuMa jest żoną, tego jeszcze nie wiecie.
ZuMa jest po czubki uszu wypełniona miłością do własnej córki, tyle że nie zawsze tak było.

Ewolucja mojej miłości do własnego dziecka zadziwiła mnie samą. Przecież to takie oczywiste, dziecko się rodzi, mama zalewa się łzami szczęścia i niewyobrażalna wręcz miłość na stałe gości w jej sercu. Niewątpliwie są takie przypadki, może jest ich nawet całkiem sporo, ale ja do nich nie należę (niestety? czy na szczęście?).

21.02.2012 g.12.30
Boli.
Boli nawet jak cholera, a położna się znęca: "Niech Pani wstanie, no idziemy, idziemy. Wody nalałam już do wanny"
Idę, czołgam się raczej i myślę. Myślę dość intensywnie ale nie o zbliżającym się wielkimi krokami macierzyństwie. Kalkuluję: "Boli, nieziemsko boli a to dopiero połowa. Jak będzie bolało chociaż troszeczkę bardziej utopię się jak nic w tej wannie. Jestem nieodporna na ból, zdecydowanie. Żebym tylko nie rzygała. Nie lubię rzygać. I żebym nie zemdlała. Mdleć też nie lubię."

Siedzę w wannie. Boli bardziej. Jeszcze wytrzymuję ale już chyba bredzę. Położna siedzi przy stole, coś notuje. Jak ona może tak spokojnie pisać. Jak ją zawołam? Jeszcze jeden taki skurcz a zemdleję. A to dopiero połowa. Tak przynajmniej myślałam. Połowa okazała się końcówką. Przez ten czas ani jednej myśli o dziecku, ani jednego momentu, w którym bym się wzruszyła, że za chwilę zobaczę moją cudną, wyczekaną córeczkę.

g.13.10
Jest. Maleńka, skulona, płacze. Kładą mi ją na piersi, śmieję się, cieszę. Ale nie dlatego, że widzę moje maleńkie dziecko. Cieszę się, że już nie boli, że wszystko poszło dobrze i wbrew pozorom błyskawicznie. Zabierają ją po kilku sekundach a potem przynoszą zawiniątko i kładą obok łóżka. Nie mogę się bardzo ruszać więc patrzę z daleka. Nie mogę uwierzyć, że jest moja. I dziwię się, że tak mało ją kocham, że nie zalała mnie ta słynna fala miłości matki do dziecka, że fakt pojawienia się Zuzi na świecie przyjęłam jak taką kolej rzeczy. Przecież walczyłam o tą ciążę trzy lata. Przecież drżałam o każdy dzień tej ciąży. Przecież nie marzyłam o niczym innym w życiu.

Kiedy jako tako mogłam się już ruszać i zająć tym małym zawiniątkiem robiłam to automatycznie. I w szpitalu i w domu. Byłam zmęczona, obolała, sfrustrowana bo pokarmu nie było a tak marzyłam o karmieniu. Zuzia okazała się stworzeniem bardzo wymagającym. Trzy miesiące uczyła się rytmu dobowego, konsekwentnie myląc dzień z nocą. Kręgosłup bolał, oczy się zamykały, ręce robiły wszystko na pamięć. Karmienie, przewijanie, bujanie, karmienie przewijanie, bujanie.

Nie myślcie, że jej nie kochałam. Kochałam, po swojemu. Ta miłość objawiała się troską o jej zdrowie zwłaszcza, o to żeby miała wszystko czego taka mała istotka potrzebuje. I przy tym wszystkim byłam rozczarowana. To nie tak miało wyglądać. Noworodek miał spać i jeść na zmianę. Płakać tylko z głodu i bólu brzuszka ale nie 12 godzin bez przerwy jak to nie raz bywało. Przeklęte kolorowe gazetki dla przyszłych mam.

Potem był pierwszy uśmiech, który mnie roztopił, i inne pierwsze razy, które wlewały w moje serce coraz więcej miłości, a raczej coraz to nowego rodzaju miłości. Aż wreszcie ten kielich się przepełnił i miłość rozlała się we mnie do tego stopnia, że na chwilę obecną wylewa mi się aż uszami.
Te małe rączki zarzucone na szyję i to pierwsze "koam" (kocham), i usta w podkówkę i "mamo piasiam" (mamo przepraszam) i puzzle ułożone na prezent dla mamy, każde nowe słowo i każde nowe zdanie, każdy uśmiech tego 26miesięcznego stworzenia sprawia, że chce mi się krzyczeć: "Jestem mamą i to jest najcudowniejsze co mnie w życiu spotkało i co mnie spotkać jeszcze może"


Odcieni miłości jest wiele. Nie zawsze miłość wybucha pełną siłą od samego początku. U nas rozwijała się powoli ale konsekwentnie od samego początku. Choć na początku była ukryta pod płaszczykiem zmęczenia i bezradności pewnej, uwolniła się z czasem i zalała nas tą mityczną falą.

Córeczko, ten blog jest da Ciebie, przepraszam, że tak późno.
Ten blog jest też dla mnie i innych mam czy przyszłych mam, dla tatusiów też zresztą :)