środa, 30 kwietnia 2014

Nikt mi nie powie czy dobrze robię

Każdy przyszły rodzic nosi w sobie wizję. No może nie każdy, myślę, że tatusiowie wolą spontaniczne rodzicielstwo. Matki natomiast, przez 9 miesięcy ciąży pielęgnują w sobie różne myśli, postanowienia, obietnice związane z macierzyństwem i wychowywaniem dziecka. Często te myśli oscylują pomiędzy: "W życiu nie będę.... tak jak moja mama" i  "Z moim dzieckiem będę.... tak jak moja mama ze mną".

Dwa lata temu też miałam nakreśloną jakąś wizję macierzyństwa. W początkach ciąży planowałam jak postępować będę z noworodkiem i niemowlakiem. Skupiłam się na technikach karmienia, przewijania, noszenia itp. i wydawało mi się, że ten ogrom wiedzy mnie przerasta. Wyobrażałam sobie pierwszy dzień z takim stworzonkiem malutkim i siebie nad nim próbującą sobie przypomnieć, którą ręką gdzie mam złapać i jaki ruch wykonać. No i czy będę pamiętać o wszystkim co z pielęgnacją jest związane. To były problemy najwyższej wagi. Gdy po porodzie okazało się, że to wszystko robi się właściwie samo nadszedł moment poważniejszej refleksji.

Oto jest, jakby nie było, człowiek. Miniaturowy, ale zawsze człowiek. Człowiek będzie rósł, mądrzał, uczył się, czerpał wzorce... rany, czerpał wzorce. Z kogo jak nie z nas, rodziców? Kto mu będzie wpajał zasady jak nie my rodzice? I wtedy właśnie mnie olśniło jak wielka odpowiedzialność na nas spoczywa, odpowiedzialność za wychowanie człowieka. Patrząc na takie maleństwo nie myśli się o tym, że będzie to kiedyś uczeń, student, pracownik, rodzic, obywatel. To wydaje się takie odległe, nierzeczywiste.

Gdy mnie już olśniło zaczęłam planować tą moją wielką misję. Początkowo bardzo szczegółowo i rygorystycznie. I byłam sfrustrowana gdy inni nie wpasowywali się w mój plan.

Konsekwencja, konsekwencja i jeszcze raz konsekwencja. To było moje motto i nie uznawałam żadnych odstępstw. Ja byłam konsekwentna i inni też mieli być. Ale nie byli. Tu nastąpiło zderzenie z rzeczywistością. Dowiedziałam się, że babcie nie są konsekwentne, nawet jeśli wcześniej były konsekwentnymi mamami. Już widziałam moje dziecko jako rozwydrzonego bachora mającego za nic wszelkie zasady i to z winy babci właśnie. Tata też grzeszył nie raz przeciw konsekwencji. Okazuje się, że nie stała się żadna tragedia. Zasady są i są przestrzegane ale nie ma głupiego upierania się na pewne rzeczy wbrew sobie. Teraz mamy jedną najważniejszą zasadę. Zu ma być szczęśliwym człowiekiem. Ma wstawać rano z uśmiechem i iść z tym uśmiechem spać. Ma mieć w nas wsparcie, uczyć się każdego dnia miłości i empatii, ma się czuć bezpiecznie. Wszystko inne jest też ważne ale nie jestem w stanie wszystkiego zaplanować, teraz już to wiem.

Czy dobrze robię pewne rzeczy? Nikt mi tego nie podpowie, nikt nie nauczy. Moja mama sama przyznaje, że ja byłam innym dzieckiem i że z Zu kompletnie inaczej się postępuje. To dla niej też było swego rodzaju przebudzenie bo mając jedną, jedyną córkę nie zdawała sobie sprawy jak różne mogą być dzieci. I żadnej mamie nikt takiego szkolenia nie zrobi, pozostaje mieć nadzieję, ze będąc uczciwym, kochającym rodzicem wychowa się również uczciwego i kochającego człowieka.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Wszystkie odcienie miłości

ZuMa jest mamą, to już wiecie z notki "O mnie".
ZuMa jest żoną, tego jeszcze nie wiecie.
ZuMa jest po czubki uszu wypełniona miłością do własnej córki, tyle że nie zawsze tak było.

Ewolucja mojej miłości do własnego dziecka zadziwiła mnie samą. Przecież to takie oczywiste, dziecko się rodzi, mama zalewa się łzami szczęścia i niewyobrażalna wręcz miłość na stałe gości w jej sercu. Niewątpliwie są takie przypadki, może jest ich nawet całkiem sporo, ale ja do nich nie należę (niestety? czy na szczęście?).

21.02.2012 g.12.30
Boli.
Boli nawet jak cholera, a położna się znęca: "Niech Pani wstanie, no idziemy, idziemy. Wody nalałam już do wanny"
Idę, czołgam się raczej i myślę. Myślę dość intensywnie ale nie o zbliżającym się wielkimi krokami macierzyństwie. Kalkuluję: "Boli, nieziemsko boli a to dopiero połowa. Jak będzie bolało chociaż troszeczkę bardziej utopię się jak nic w tej wannie. Jestem nieodporna na ból, zdecydowanie. Żebym tylko nie rzygała. Nie lubię rzygać. I żebym nie zemdlała. Mdleć też nie lubię."

Siedzę w wannie. Boli bardziej. Jeszcze wytrzymuję ale już chyba bredzę. Położna siedzi przy stole, coś notuje. Jak ona może tak spokojnie pisać. Jak ją zawołam? Jeszcze jeden taki skurcz a zemdleję. A to dopiero połowa. Tak przynajmniej myślałam. Połowa okazała się końcówką. Przez ten czas ani jednej myśli o dziecku, ani jednego momentu, w którym bym się wzruszyła, że za chwilę zobaczę moją cudną, wyczekaną córeczkę.

g.13.10
Jest. Maleńka, skulona, płacze. Kładą mi ją na piersi, śmieję się, cieszę. Ale nie dlatego, że widzę moje maleńkie dziecko. Cieszę się, że już nie boli, że wszystko poszło dobrze i wbrew pozorom błyskawicznie. Zabierają ją po kilku sekundach a potem przynoszą zawiniątko i kładą obok łóżka. Nie mogę się bardzo ruszać więc patrzę z daleka. Nie mogę uwierzyć, że jest moja. I dziwię się, że tak mało ją kocham, że nie zalała mnie ta słynna fala miłości matki do dziecka, że fakt pojawienia się Zuzi na świecie przyjęłam jak taką kolej rzeczy. Przecież walczyłam o tą ciążę trzy lata. Przecież drżałam o każdy dzień tej ciąży. Przecież nie marzyłam o niczym innym w życiu.

Kiedy jako tako mogłam się już ruszać i zająć tym małym zawiniątkiem robiłam to automatycznie. I w szpitalu i w domu. Byłam zmęczona, obolała, sfrustrowana bo pokarmu nie było a tak marzyłam o karmieniu. Zuzia okazała się stworzeniem bardzo wymagającym. Trzy miesiące uczyła się rytmu dobowego, konsekwentnie myląc dzień z nocą. Kręgosłup bolał, oczy się zamykały, ręce robiły wszystko na pamięć. Karmienie, przewijanie, bujanie, karmienie przewijanie, bujanie.

Nie myślcie, że jej nie kochałam. Kochałam, po swojemu. Ta miłość objawiała się troską o jej zdrowie zwłaszcza, o to żeby miała wszystko czego taka mała istotka potrzebuje. I przy tym wszystkim byłam rozczarowana. To nie tak miało wyglądać. Noworodek miał spać i jeść na zmianę. Płakać tylko z głodu i bólu brzuszka ale nie 12 godzin bez przerwy jak to nie raz bywało. Przeklęte kolorowe gazetki dla przyszłych mam.

Potem był pierwszy uśmiech, który mnie roztopił, i inne pierwsze razy, które wlewały w moje serce coraz więcej miłości, a raczej coraz to nowego rodzaju miłości. Aż wreszcie ten kielich się przepełnił i miłość rozlała się we mnie do tego stopnia, że na chwilę obecną wylewa mi się aż uszami.
Te małe rączki zarzucone na szyję i to pierwsze "koam" (kocham), i usta w podkówkę i "mamo piasiam" (mamo przepraszam) i puzzle ułożone na prezent dla mamy, każde nowe słowo i każde nowe zdanie, każdy uśmiech tego 26miesięcznego stworzenia sprawia, że chce mi się krzyczeć: "Jestem mamą i to jest najcudowniejsze co mnie w życiu spotkało i co mnie spotkać jeszcze może"


Odcieni miłości jest wiele. Nie zawsze miłość wybucha pełną siłą od samego początku. U nas rozwijała się powoli ale konsekwentnie od samego początku. Choć na początku była ukryta pod płaszczykiem zmęczenia i bezradności pewnej, uwolniła się z czasem i zalała nas tą mityczną falą.

Córeczko, ten blog jest da Ciebie, przepraszam, że tak późno.
Ten blog jest też dla mnie i innych mam czy przyszłych mam, dla tatusiów też zresztą :)